Czas
leciał niczym strzał z bicza. Daniel odwiedzał mnie praktycznie
codziennie, przynosząc ze sobą różne nowinki. Niekiedy zjawiali
się też pozostali, próbując mnie pocieszyć, czy chociażby
sprawdzić czystość w mojej celi. Podobno Max nakrzyczał na kogoś
odpowiedzialnego za porządek na wyższych piętrach siedziby.
Wcześniej nikogo nie obchodziło, w jakich warunkach żyją
więźniowie, ale po kłótni z synem przewodniczącego Rady personel
dość staranie przykładał się, abym czuła się niemal jak w
domu. W myślach dziękowałam Maxowi, za to, co robił, ale w
przypadkach, gdy spotykaliśmy się w mojej celi tylko we dwoje, nie
byłam w stanie wydusić z siebie żadnych normalnych słów. Po
prostu mnie zatykało, przytakiwałam tylko głową, gdy coś mówił.
On też nie zachowywał się normalnie. Wyglądało to tak, jakby
myślami odleciał do jakiejś nieznanej nam krainy i tam się
zamknął. Tłumaczył to wszystko tym, że musi się nad czymś
skupić. Wolałam głębiej nie wnikać, dając mu swobodę. W końcu
nie powinny mnie obchodzić jego prywatne sprawy.
Zadziwiał
mnie fakt, że nikogo nie obchodziło, że jestem dość często
odwiedzana. No bo gdybym ja była członkinią Rady, i dowiedziałabym
się, że syn przewodniczącego, jak i jego towarzystwo tak często
odwiedza lochy, na pewno przyjrzałabym się bliżej tej sprawie.
Możliwe, że są bandą idiotów, lub po prostu są świetnie
przygotowani. Automaty może i nie słyszą, o czym rozmawiamy, ale
wystarczyłby jeden mój ruch w stronę wolności, a naboje ich broni
przeszyłyby całe moje ciało. Dochodzi do tego wszystkiego jeszcze
to dziwne pole, które nie pozwala wyjść z celi. Rada na pewno nie
wie, że posiadam pierścień, który umożliwia mi przekroczenie
granicy tego ohydnego miejsca, więc nie mają się czym martwić.
Kolejnym strapieniem jest ten cholerny nadajnik. Niestety nie
odkryliśmy sposobu na zneutralizowanie urządzenia, aż do pewnego
dnia, gdy Roxi wbiegła do celi uśmiechając się od ucha do ucha.
-
Idziemy, zbieraj się! - powiedziała, po czym rzuciła mi
pierścień.
Przechyliłam głowę w bok patrząc na nią jak na
wariatkę.
- Może zjadłaś za dużo cukru, co? Albo wiem, Cass
dała ci się napić kawy!
- Sharlyn, nie pora na żarty, ruszaj
tyłek, bo nie mamy za dużo czasu – machnęła ręką zataczając
wielkie koło. - Chcesz tu zostać, czy wolisz wrócić do domu?
Czy
ja dalej posiadałam dom? Sama nie wiem, ale czasu spędziłam w tej
celi. Ciekawe, co moja rodzina sobie myślała. Zniknęłam bez
słowa, może mnie szukają? Stop. Musiałam się ocknąć, nie
miałam czasu na takie przemyślenia. Ruszyłam za Roxi, a gdy
przeszłam obok automatów, te nie poruszyły się, byłam dla nich
niewidoczna?! Przecież miałam ten diaboliczny nadajnik na karku,
powinni mnie właśnie rozstrzelać, ale nadal żyłam!
- Roxi,
ale jak to możliwe?! - wykrzyczałam, nie wierząc w to, czego
właśnie doświadczyłam. Dziewczyna odwróciła się i mrugnęła
do mnie.
- Wszystko wytłumaczymy ci dokładniej, gdy już się
stąd wydostaniemy. Na zewnątrz czeka na nas Max, Daniel i Cass, a
Charlie i Cher mają oko na patrol zewnętrzny. Gdy już stąd
wyjdziemy, będą musieli jakoś odciągnąć ich uwagę. Wtedy my
szybko ukryjemy się na jakiś czas w lesie.
- Wszystko brzmi
fajnie, a co potem?
- Potem, ee – dziewczyna przeczesała włosy
ręką, dalej brnąc przed siebie. Mijaliśmy kolejne cele, które
były puste. Miałam przeczucie, że jesteśmy coraz bliżej wyjścia.
- Reszty jeszcze nie obmyśliłam, ale coś na pewno się
wymyśli!
Miałam ochotę ją ochrzanić, ale zapewne sama nie
wymyśliłabym nawet tyle co oni, więc postanowiłam dać się
prowadzić i nie narzekać. Następne metry pokonałyśmy biegiem, a
gdy pojawiły się dwa inne korytarze, skręciłyśmy w pierwszy z
lewej. Wolałam zapamiętywać, gdzie szłyśmy, gdybym kiedyś
ponownie musiała uciekać. Tutejsza część lochów wyglądała na
starszą. Ściany były zimne i wilgotne, niekiedy pokrywał je mech.
Podłoga z kamiennej zmieniła się w ubitą ziemię, a z sklepienia
opadały najprawdopodobniej korzenie. Roiło się tutaj od pajęczyn,
więc już po chwili byłyśmy razem z Roxi owinięte srebrzystymi
nićmi. Skręciłyśmy jeszcze dwa razy w lewo, następnie w prawo,
aż przed naszymi oczyma pojawiły się schody. Dziewczyna bez
namysłu rzuciła się przed siebie, szybko pokonując stopnie. Mnie
przyszło to z trudem. Po tylu dniach w zamknięciu trudno było tak
szybko odzyskać kondycję, do tego schody były dość strome. Gdy
udało mi się pokonać tą tragiczną przeszkodę, spojrzałam w dół
i wystawiłam język, uśmiechając się zwycięsko. Myślałam, że
to już koniec tortur, ale Roxi nadal biegła. Rozejrzałam się
dookoła, lecz nie zauważyłam żadnego budynku, a nawet muru, o
którym wszyscy zawsze tak dużo gadali. Znajdowałyśmy się na
olbrzymiej polanie otoczonej wysokimi drzewami. Gdy zrobiłam parę
kroków do przodu, schody po prostu znikły, a na ich miejscu
zmaterializował się kawał ziemi porośnięty trawą. Kiedy znów
spojrzałam w stronę Roxi, ta stała na skraju lasu, machając do
mnie ręką. Obok niej znajdowało się dwóch chłopców i
dziewczyna. Powoli ruszyłam w ich kierunku, a gdy już znalazłam
się obok, opadłam na trawę ciesząc się poranną rosą. Reszta
także usiadła, tworząc okrąg. Liczyłam na jakieś wyjaśnienie
całej tej sprawy.
- Kiedy Charlie i Cher dadzą nam sygnał
będziemy musieli ruszać – powiedział Daniel, a następnie
spojrzał na mnie. - Czyli możesz sobie chwile odpocząć.
-
Jakby już tego nie robiła, geniuszu – roześmiała się Cass,
podała coś Maxowi, a potem razem z Danielem wstała. - Pójdziemy
zobaczyć, czy jakiś automat nie kręci się po okolicy.
- Ale
przecież mówiliście, że automaty są zsyłane do lochów, więc
co miałyby tutaj robić?
- Nie, Sharlyn, musiałaś źle
zrozumieć – odezwał się Max. - Automaty z wadliwym
oprogramowaniem patrolują lochy, czyli ci, którzy nic nie słyszą,
a reszta bez żadnych wad zajmuje się całą resztą. Są
odpowiedzialni za ochronę Rady jak i całego dziadostwa.
- Oh,
uważasz za dziadostwo coś, czym rządzi twój ojciec? - parsknęłam,
nie mogąc się powstrzymać. Musiałam się jakoś wyżyć, a przez
przypadek wypadło na niego.
- Hej, wyluzuj – Roxi położyła
dłoń na moim ramieniu. - Pójdę razem z nimi oglądnąć okolicę,
a wy tu sobie pogadajcie – ruszyła w stronę Casss i Daniela, a
gdy zniknęła z zasięgu mojego wzroku, usłyszałam jej głos–
tylko się nie pozabijajcie!
- Masz to jak w banku – mruknęłam
do siebie.
Nie miałam najmniejszej ochoty siedzieć z nim tutaj
sama, ale co mogłam na to poradzić. Musimy działać grupowo,
polegać na sobie.
- Przepraszam – rękę przyłożyłam do
swojego brzucha. Bałam się tego, co chciałam powiedzieć. Nie.
Bałam się tego, jak Max mi odpowie. - Nie chciałam na ciebie tak
naskoczyć... Rozumiem, nie masz wpływu na to, kim jest twój
ojciec. jeszcze raz przepraszam.
Pierwszy raz od dawna ujrzałam
jego uśmiech. Przypomniał mi się jego pierwszy dzień w szkole,
pamiętałam, że nosił wtedy koszulkę z napisem „JUST SMILE”.
Widok wspomnienia także wywołał u mnie uśmiech.
- Jesteś na
mnie wkurzona, nic na to nie poradzę. Też cię przepraszam, za
wszystko.
- Max, przestań...
- Sharlyn, ja rozumiem. Przeze
mnie cierpisz, zadałem ci tyle bólu... Chcę tylko, abyś
wiedziała, że będę czekał, aż mi wybaczysz. Aż będziesz w
stanie wybaczyć, o ile taka chwila nadejdzie.
- Ja... Znaczy...
- próbowałam jakoś zacząć zdanie, ale Max już wstał i zaczął
się rozglądać, jakby nie czekał na odpowiedź. - Ja chcę ci
wybaczyć! - krzyknęłam, nerwowo pocierając dłonią o dłoń. -
Tylko muszę być na to gotowa. W głębi serca wiem, że nadejdzie
taka chwila, gdy odpuszczę, ale musisz poczekać. Chcę powiedzieć
„wybaczam” wiedząc, że zrobiłam to tak, jak należy.
-
Wiesz, zawsze.... - chłopak nie dokończył, bo usłyszeliśmy
krzyki. Zza drzew wybiegła reszta naszej grupy, wymachując rękoma.
Daniel pomagał Cassandrze iść naprzód. Czyżby ktoś ją
postrzelił? Prawą ręką ściskała swój lewy bok, a dłoń miała
całą w szkarłatnej mazi... Krwawiła. Podniosłam się, gdy
Charlie krzyknął, abyśmy uciekali. Nie miałam siły biec, ale gdy
pomyślałam, że mogę zaraz umrzeć, nie minęła sekunda, a ja
dogoniłam Maxa. Ten złapał mnie za nadgarstek i ciągnął za
sobą. Po chwili przy jego nodze pojawił się Zuko, który
natychmiast zawrócił i rzucił się na przeciwników wybiegających
z lasu, co na chwilę ich zatrzymało. Było ich około pięciu, niby
mało, łatwo ich pokonać, ale mieli broń. Próbowali strzelać w
zwierzę, ale ten robił uniki, a po chwili do wilka dołączyła się
pantera, sowa, lew i jeleń. Poruszały się w zadziwiającym tempie,
nawet jak na zwierzęta. Wiedziałam jednak, że nie dadzą rady
całkowicie odciągnąć uwagi tych kolesi od nas, tym bardziej, ze
Cass była ranna.
- Przywołaj Ivara! - krzyczał do mnie Max.
-
Co mam przywołać?!
- Przywołaj Ivara, Sharlyn, nie mamy
czasu!
Nie miałam zielonego pojęcia, o co mu chodziło. Jakiego
Ivara? Gdy ponownie odwróciłam się do tyłu, ujrzałam, że Cass i
Daniel leżą na ziemi. Musieli się potknąć.
- Cholera, nie uda
nam się uciec, jeśli ona się nie podniesie. Sharlyn, Ivar! -
nalegał Max, po czym podbiegł do tamtej dwójki. Spojrzałam na
drugą stronę polany i przeraziłam się. Po tamtych zwierzętach
został już tylko świecący pył, a automaty biegły w naszą
stronę. Spanikowałam, i rzuciłam się w stronę przyjaciół. Może
i polana była ogromna, a nas od nich dzielił spory kawał drogi, i
tak powinni nas dogonić.
- Zo...zostawcie mnie...nie dam rady...
- mamrotała Cassandra pod nosem, próbując nie zamykać powiek.
Daniel objął ją w pasie, próbując pomóż jej wstać, lecz ta
wydała tylko ciche jęki.
- Nie zostawię cię! Nigdy,
zrozumiałaś?! Nidy! - chłopak krzyczał, a po jego policzkach
spływały łzy. Całe te emocje zadziałały także na mnie, ale
wiedziałam, że nie mogę płakać. Nie mogę, muszę być twarda.
- Spróbujmy razem – zaproponowałam, patrząc na Daniela, a
ten tylko szybko kiwnął głową, i zaczął ją podnosić. Ja
stałam z przodu, aby Cass mogła się na mnie oprzeć. Gdy już
stała, a chłopak pobiegł pomóc reszcie, usłyszałam strzały, a
jej ciało gwałtownie poleciało w przód, wprost na mnie.
Podtrzymywałam ją, aby ponownie nie upadła. Jej głowa ułożyła
się na moim ramieniu.
- Pilnuj go, Shar. Nie pozwól, by sobie
cokolwiek zrobił. Musi iść dalej – wyszeptała Cass, zamykając
powieki. Już nie słyszałam jej zdyszanego oddechu walczącego o
powietrze. Już nie próbowała utrzymać się w pionie i iść
dalej. Jej brązowy podkoszulek momentalnie nasiąknął krwią, a
głowa odchyliła się do tyłu. Nikt nie widział całej tej
sytuacji, bo wszyscy stali przed nami, dobijając ostatni automat,
który trzymał w dłoniach broń. To on musiał strzelić.
-
Hej, Cass, nie poddawaj się! - na początku mój głos był cichy i
stłumiony przez szloch, ale po chwili zaczęłam krzyczeć,
potrząsać ciałem Cass. - Słyszysz mnie?! Nie możesz teraz od nas
odejść, nie teraz! Cassandro, słyszysz mnie?! Wstań! - mówiąc
to sama opadłam na kolana, a ciało dziewczyny ponownie oparło się
o moją klatkę piersiową. Moje serce biło w szalonym tempie. -
Proszę... Cassandra, nie zostawiaj nas... Nie zostawiaj mnie!
Natychmiast wstań! Musisz wstać, musisz! - sama już nie
wiedziałam, czy mówię do niej czy do siebie. Było mnie to
obojętne, straciłam kogoś bliskiego. Wtuliłam się w jej ciało,
błagając, aby otworzyła oczy i znów się śmiała. Musiała
przeżyć, nie mogła tak po prostu odejść.